Zima mojego dzieciństwa

Śnieg swą bielą razi oczy,
twarze płoną rumieńcami.
Roześmiana, gwarna zima
w zanadrzu ślizgawki trzyma,
zamarznięte stawy, rzeki.

Sanki, łyżwy dopinane.
Kto na butach z górki zjedzie?
Szalik fruwa, śnieżki, krzyki…
mokry sznurek nie przeszkadza
gdy na skarpę znów się wspinam.

Kruczek też za nami biega,
poszczekuje na bałwana.
Lusia, Alek, Staś, Marysia
– woła nas do domu mama.

W sieni głośne tupotanie.
Śnieg roztapia się w kałuże.
Wszystko mokre do suszenia
na kaflowy piec wędruje:
buty, czapki, rękawice,
spodnie, kurtki barchanowe,
grube, wełniane skarpety
przez mamę dla nas robione,
i pończochy bawełniane.

Teraz stopy, dłonie, mrowią.
Na stole gorąca zupa
i do tego pajda chleba.
Kruczek kości w misce gryzie.
W palenisku ogień bucha.

Zima…
zima, ta z dzieciństwa,
taka swojska, taka inna,
bez TV i komputera.
Dziś z uśmiechem ją wspominam,
wszystko przez ten dym z komina.