Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci 2

** Mama**

Mama była piękną i silną kobietą, miała długie włosy splecione w warkocz, albo spięte w kok.

Jej imię to …

Helena.
Hela na nią tato mówił,
a dla nas
– mamusia.

Trudne czasy wtedy były,
gruzy dookoła.
Rozgonionych,
rozbawionych…
słyszę, jak nas woła.

Uśmiechnięta i rumiana,
warkocz sobie w wianek plotła,
ta dziewczyna,
którą kochał tato
– nasza mama.

Wciąż jej pieśni w sercu noszę,
te Maryjne i ludowe,
mojej mamy – Heli.

Krotki jest mój wierszyk o Niej,
lecz pamiętam więcej…
Jej imię – Helena.

Jak wiele kobiet w tych czasach, nie pracowała, była przy nas,
a wszystko co robiła, to ze śpiewem.
Kochała śpiewać. Miała mocny, dźwięczny i czysty głos.
Śpiewała piosenki ludowe, popularne, puszczane w „kołchoźniku”,
który grał cały czas wśród domowego gwaru, pieśni religijne, w zależności
od okresu liturgicznego – godzinki, gorzkie żale, Maryjne – Chwalcie łąki umajone, kolędy, pastorałki.
Była rozśpiewana, a ja pochłaniałam te melodie. Dużo czytała, różne książki i nam bajki, uczyła też mnie opowiadać. Znała wiele powiedzonek
i przysłów ludowych, które w moim dorastającym życiu były często poddawane konfrontacji z rzeczywistością.

Huzia na Józia

Huzia na Józia! – gońmy gromadnie,
gdy się przewróci, łatwiej go dobić.
O! Potknął się już, zaraz upadnie.
Huzia na Józia, gońmy gromadnie,
niechaj poczuje, że jest już na dnie.
– A przebaczenie? – Za to co zrobił?!…
Huzia na Józia! Gońmy gromadnie,
kiedy upadnie, łatwiej go dobić.

Ważnym wydarzeniem był dzień,
w którym moja młodsza siostra – Marysia, poszła do szkoły muzycznej.
Ćwiczyła na małych skrzypeczkach, a ja jej zazdrościłam.
Też trochę na nich popiskiwałam, a nawet wygrywałam melodie zasłyszane od mamy. Muzyka była w sercach rodziców i w nas,
dlatego pewnego dnia, my, starsze dzieci, też zaczęliśmy uczyć się gry systematycznie. Mama pojechała z nami tramwajem do Wrzeszcza
i zapisała nas na zajęcia w Domu Kultury( na ówczesnej – Hanki Sawickiej, dzisiaj – Hallera). Dostałam się do zespołu mandolinistów,
a brat – Alek, do akordeonistów.

mandoliniści z prof. Marszałek

W całym domu zapanowało podniecenie, byliśmy podekscytowani nowymi dźwiękami, melodiami. Początkowo mieliśmy instrumenty wypożyczone z Domu Kultury, ale potem rodzice kupili bratu akordeon – osiemdziesiątkę, a mnie mandolinę, która jeszcze jest do dzisiaj.
Realizowała się pasja rodziców i nasza. W powszechnej gazecie
i nie tylko, były drukowane piosenki i wszystkie z nutami,
mogliśmy wygrywać nowe melodie.

cdn.