Będąc na skraju wietrznych pól
wypuszczam szklane latawce,
zsuwają się po pachnącej dzikością
trawie,zatrzymują się
na matach splecionych
z zapomnianych ,niepotrzebnych
odzruconych dusz.
I nic nie czują zimne dłonie
szukające brakujących
fragmentów nieba.
I nic nie widzą oczy zamglone
paniką utraconego sensu.
Powoli wschodzą jasnym
blaskiem gwiazdy odległej
planety, przytłumione
krzyki wieczności brzęczą
niespokojnie powieszone
w czarnych koszach na drzewie
które umiera.
Biegnąc drogą gubię z szelestem
płatki snów szalonych.
To już koniec dnia.
Realny ból głaszcze
mnie z uśmiechem po twarzy….